Zaczęła się nasza Afrykańska przygoda ! Na szczęście nie zamarzliśmy w drodze do Paryża, a niewiele brakło, ponieważ czekanie we Wrocławiu na busa przy temp. koło 2 stopni do najprzyjemniejszych nie należy. Szczególnie jeśli właśnie wybierasz się do Afryki i nie masz za dużo ciepłych ubrań. Poza tym jednak droga poszła jak spłatka. Przyjemny bardzo lot na pokładzie Air France i już koło 21 wychodziliśmy z lotniska w stolicy Senegalu. Pierwsze wrażenie z tych najpierwsiejszych. Ciepło 😉 mrrr jak ciepło. Nie zaatakowała nas horda oszustów i naciągaczy i nawet w miły sposób dogadaliśmy się z taxówkarzem na podwiezienie do naszego hostelu. Kierowca jednak mimo najszczerszych chęci, nie miał pojęcia gdzie znajduje się wskazany przez nas adres. Po drodze jednak spytał jakichś ludzi i dojechaliśmy cali do naszego hostelu. Wypaśnego hostelu trzeba przyznać. Co prawda łazienka na zewnątrz, ale w pokoju była nawet lodówka. Szybki rekonans po okolicy i poszliśmy w kimono. Michał zasnął z prędkością świetlną, jeszcze w sumie w trakcie jak do niego mówiliśmy.
Pierwszy dzień na Afrykańskim kontynencie spędziliśmy głównie na wyspie Goree. To miejsce kiedyś za dawnych czasów było punktem przerzutkowym niewolników. Więziono ich tu zanim zostali wysłani dalej. Miejsce z ciekawą historią, ale to co przyciąga najbardziej to niezwykły urok tego miejsca.
Piękna kolonialna zabudowa, ładna, malutka plaża i wzgórza z których rozciąga się widok na Dakar. Zagubienie się w tutejszych uliczkach jak najbardziej wskazane. Spędziliśmy tam parę godzin szwędając się po okolicy i zwiedzając m.in działa, które „grały” w filmie „Działa Nawarony” ( film, który w dzieciństwie obejrzałem że 5 razy). Potem w zasadzie tylko chillout i podpatrywaliśmy senegalczyków podczas wypoczynku. Trzeba przyznać, że są to niezwykle pięknie ludzi. Mężczyźni wyrzeźbieni jak z brązu, wysocy, świetnie zbudowani. Podobnie kobiety, wysokie szczupłe o bardzo atrakcyjnych kształtach. Jeśli dodamy do tego niesamowite kolorowe stroje to otrzymamy obraz, w którym naprawdę mocno chce się wpatrywać. Na dodatek jest tu zupełnie przeciwnie do moich pierwszych doświadczeń z Etiopii. Tu wszyscy się uśmiechają, chcą pomóc, nie chcą nic w zamian. Dlatego pierwszy dzień w Senegalu upłynął nam w bardzo dobrych nastrojach.
Na Goree skosztowaliśmy też tradycyjnych dań takich jak Mafe – gulasz z orzeszków ziemnych czy yassa poulet -kurczak w sosie cytrynowym. Od razu udało się skosztować dość egzotycznych dla nas soków. Sok z hibiskusa to dla mnie mega hit. Baaaardzo orzeźwiający. Natomiast sok z baobabu bardzo słodki, ale równie dobry.
Próbowanie nowych rzeczy to jedna z największych zalet podróży. A tu nowe smaki odkryliśmy już na początku i wiemy, że głodni nie będziemy chodzić, bo jedzenie wydaje się tutaj świetne. Z pełnymi brzuchami, zadowoleni, ruszyliśmy promem z powrotem do stolicy.
Tam przespacerowaliśmy się przez dobry kawałek miasta. Dakar to w sumie niezbyt ciekawe miasto. Nie jest tak głośne i hałaśliwe jak sobie wyobrażałem ale na pewno życie tu do przyjemności nie należy. Przeszliśmy przez całkiem duży targ, gdzie jakiś ‚majfriend’ chciał odkupić od Michała sandały i gdzie można było poczuć trochę tej animistycznej Afryki. Stoisko z głowami zwierząt (ptaki,krokodyl,żólwie) i skórami np. wężów robiło wrażenie. Michał słusznie zauważył że część z tych talizmanów, takich jak płaty skóry są przywiązane do busików transportu publicznego. Ciekawa sprawa, szczególnie, że Senegal jest państwem w którym wyznaje się islam. Jednak jakiś bardzo rygorystyczny to on tu nie jest. Świadczą o tym choćby bardzo wyzywające stroje noszone przez kobiety, gdzie co 3eciej biust wręcz wylewa się na zewnątrz. Dobrze jednak dla nas, a najbardziej dla Olgi, która trochę się o swój ubiór obawiała.
Pod koniec dnia jeszcze trafiliśmy na jakąś uliczną bitwę hihhopową która była transmitowana przez telewizję ale szybko się stamtąd zmyliśmy. Dzień długi ale mogliśmy wypocząć w naszym fajnym hostelu. Jego nazwa przez dłuższy czas nie dawała mi spokoju. Skąd ja w znam te słowo. Villa Malaka hmm. Tak w końcu sobie przypomniałem. Malaka to najbardziej obraźliwa inwektywa jaką można użyć w stosunku do drugiego człowieka. A oznacza ono… onanistę. Tak więc śmiało mogę powiedzieć, że miło spędziliśmy czas w willi onanistów 😀
Następny dzień był dniem pełnym wrażeń. Celem było dojechanie do Toubab Dialao, oddalonego ok. 100 km od stolicy. Wydostanie się jednak z Dakaru komunikacją najłatwiejsze nie jest. Właściciel hostelu rozrysował nam plan jak dojechać, ale już pierwszy punkt planu dojechanie do Rufisque się wywalił, ponieważ nie było autobusu o podanym przez niego numerze. Wtedy do akcji ruszyliśmy my i nasze wspaniałe umiejętności języka francuskiego. Nadal nie wiem jakim cudem piszę tego posta z Toubab Dialao. To chyba po prostu nasza kreatywność, gdzie sprzedawcy biletów na kartkach pisaliśmy gdzie jedziemy, i ile kosztuje bilet. Oczywiście oni koszt biletów również podpisywali nam na kartce bo ni w ząb nie rozumieliśmy co do nas mówią. Baaa śmiejemy się właśnie z Michał cały dzień, który pewnej pani chciał powiedzieć, że nie mówi po francusku i przemówił cytatem z tytułu tego posta. Chodziło mu o jakiś franciszkański język chyba :d Senegal to nie raj backpackerski, tu nic proste nie jest. Umiejętność języka francuskiego wydawałoby się zatem niezbędna. W naszym przypadku musimy radzić sobie i bez tego. Dobrym komentarzem do tego byłaby reakcja pewnego jegomościa z plaży w Toubab Dialao. Na informacje, że nie mówimy po francusku, powiedział tylko ‚o pitą’ (o kurwa) i nie umiał się przestać śmiać.
Wracając do naszej podróży. Spotkaliśmy świetnego sprzedawcę biletów który zaprowadził nas do przesiadkowe busa i czekał dopóki on nie przyjechał. Naprawdę, Senegalczycy narazie zaskakują nas wyłącznie pozytywnie. Przesiadka w Rufisque to również działanie bardziej na intuicję, czekanie w prażącym słońcu na autobus, który nawet nie wiadomo czy przyjedzie. Na szczęście się udało i po ok. 4h byliśmy na miejscu. To małe miasteczko liczące ok. 2000 tys ludzi to wioska rybacka położona malowniczo nad Atlantykiem. Zanim jednak to piękno ujrzeliśmy powitała nas góra śmieci i rozpadające się rudery tej mieściny. Trochę szok, to po to się ty tyle tłukliśmy ?? Jednak wystarczyło trochę głębiej wejść w miasto, żeby odkryć trochę cywilizacji i odzyskać nadzieję na znalezienie jakiegoś normalnego miejsca do spania. Baa Hostel w którym mieszkamy to prawie jak jakiś resort. Udało się dostać do dormitorium, które było tutaj najtańszą tutaj opcją. Tak naprawdę jednak to po prostu 3os pokój … z widokiem na morze 😀

