Są takie miejsca do których człowiek zawsze wraca pamięcią, gdzie wspomnienia naciskają na powrót. Jednym z takich miejsc jest pasmo górskie Cordillera Blanca. Ciągnie tu wiele turystów, ale raczej nie tych niedzielnych. Trekking, wspinaczka, jazda konno, jazda rowerem – to co może ci zaoferować okolica. Oczywiście oprócz bajecznych i zapierających dech w piersiach (dosłownie, choroba wysokościowa tutaj to nie rzadkość). Wejściem do tej krainy marzeń jest Huaraz. Miasto nijak nie przystające do okolicy, bo raczej dość hałaśliwe i duże. Ale to centrum wyjazdowe na każdą wyprawę. Można tu kupić sprzęt turystyczny i wspinaczkowy. Nam wystarczył gaz do naszej kuchenki.
Po przyjeździe zameldowaliśmy się w Aldos Hostel, całkiem miłym miejscu i poszliśmy coś zjeść. Tak trafiliśmy, że oglądaliśmy kolejne zmagania Peruwiańczyków. Tym razem z Kolumbią. Niestet po rzutach karnych musieli się oni pożegnać z turniejem. Nam natomiast nastroje osłodził Pisco sour. Ten lokalny alkohol to brandy z winogron z dodatkiem limonki i cukru, yummy. Potem padliśmy jak muchy.
Wcześnie rano, bo ok. 5:50 jechaliśmy już collectivo do Yungay, gdzie mieliśmy się przesiąść na jakiś transport do Cebollapampa. Po co tyle zachodu ?? Naszym celem był trekking do Laguny 69. Nazwa nijak nie korespondująca z miejscem, jednak wśród wielu turystów powodująca pojawienie się wypieków na twarzy. W Yungay szybkie śniadanie (poleciałem gdzieś na lokalny targ), składające się z bułki z bananem (śniadanie mistrzów, pozdrawiamy Małysza). W następnym busiku poznaliśmy Felkę, z którą spędziliśmy cały dzien i przede wszystkim trudy trekkingu. Ta 21-letnia Niemka, była w swojej 11-tygodniowej, samotnej podróży po Ameryce Płd.
Trasa trekkingu była jak z bajki. Już sama droga mogłaby stanowić niesamowitą atrakcję. Piękne, ośnieżone szczyty, groźnie wyrastały na łagodnymi płaskowyżami.
Trasa znana jest z tego, że to dobry spacer aklimatyzacyjny przed trekkingiem santa cruz, na który chcieliśmy się udać. Wysokości są tu więc zacne, bo cel podróży znajduje się na 4600 m.n.p.m. Pomimo naszej wszcześniej aklimatyzaccji droga nieźle dała nam popalić. Wchodziło się bardzo ciężko, powietrza brakowało a i miało się wrażenie, że mózg ściska imadło. Laguna na szczycie wynagrodziła jednak wazystko z nawiązką. Magiczne, bajkowe, fantastyczne. Żadne z tych określeń nie odda klimatu tego miejsca, tego jak wspaniały błękit ma woda, jak majestatycznie nad taflą jeziora królują potężne, ośnieżone szczyty.
Co jakiś czas lutro wody zmącały opadające płaty śniegu, których huk wybudzał nas z hipnotycznego wpatrywania się w kolor jeziora. Do szybkiego powrotu do rzeczywistości zmusiła nas jednak zła sytuacja Felci. Miała ewidentne objawy choroby wysokogórskiej. Po tym jak zwróciła jedzenie, zdecydowaliśmy o szybkim zejściu na dół. Na szczęście to jej pomogło. W drodze powrotnej do Huaraz jechaliśmy jakimś totalnym gratem, toteż co chwila, mieliśmy żołądek w przełyku. I to nie tylko, przez drogę z ogromnymi przepaściami, ale również przez chyba brak resorów w autobusie. Naszą sytuację dzieliło dwóch słowaków. Jednego z nich poznaliśmy i okazał się przesympatycznym człowiekiem. Obaj alpiniści zdobywali szczyt Pisco, ale musieli szybko schodzić po jego zdobyciu, ponieważ jednego z nich spotkało to samo co naszą niemiecką koleżankę. Droga ciągnęła się niemiłosiernie, przerywana takimi atrakcjami jak rozładunek kóz i świń z luku bagażowego (!). W Huaraz byliśmy wycieńczeni. Felcia umyła się u nas po kryjomu w pokoju i ruszyła w dalszą trasę. My po zjedzeniu obiadku i kupieniu gazu padliśmy prawie nieżywi w swoich łóżkach. Dawnoe nie byliśmy tak wykończeni.. a nazajutrz pobudka o 4 ruszamy na trekking Santa Cruz.
Pierwotnie mieliśmy przejść cały trekking (4 dni), ale Olga nie czuła się na siłach i skróciliśmy go do dwóch i pół dnia. Szkoda, bo bardzo się nastawiałem na całość ale i tak to co zobaczyliśmy było świetne. Naszą drogę zaczęliśmy od wsi Cashapampa. Podejście na początku było paskudne ale potem już było w miarę. Droga z 2900 na 3800 ( w moim przypadku z 17kg na plecach) dała nam nieźle w kość. Szczególnie, że na kempingu była słaba pogoda i było niesamowicie zimno. Byliśmy też zdziwieni, ponieważ w tą stronę co my nie szedł nikt. W przeciwną natomiast i owszem. Trekking też można robić w odwrotną, latwiejszą stronę, i chyba jednak więcej jest entuzjastów schodzenia niż wchodzenia. Po rozbiciu namiotu w jednym z nielicznych miejsc nienaznaczonych przez ośle odchody, zabraliśmy się za przygotowanie strawy. Nasze liofilizaty były pycha.
Tak Olgę chili con carne zagrzało, że poszła spać o ..15. Zresztą nie dziwne, bo było tak zimno, że jedynie w śpiworach można się było zagrzać. Wieczorem jeszcze ‚wyprawa’ na mycie zębów. Czyli zmuszenie się do wyjścia z ciepłego śpiwora i zejście nad rzekę. Ja jeszcze pocykałem foty i spac 🙂
Następny dzień robiliśmy już tylko na 3/4, żeby zdążyć wrócić. Widoki były przecudne.
Trasa o dziwo była dość prosta. Albo płaski teren doliny, albo delikatne podejścia pod górę. Po drodze mijaliś mnóstwo ludzi ze zorganizowanych trekkingów, gdzie osiołki niosły ich bagaże, a my ze swoimi kilogramami na plecach musieliśmy radzić sobie sami. Co ciekawe, takich jak my było bardzo niewielu, może 5%. Po drodze mijaliśmy kolejne szmaragdowe jezioro, gdzie wiatr o mało nie pourywał nam głów.
I tak powoli sie kończyła nasza droga, ponieważ musieliśmy zawracać. Za nami zostały tylko w oddali piękne widoki ośnieżonych szczytów.
Niestety w drodze byliśmy też świadkami jak wyciągano krowę z bagna, która później zdychała powoli. W ogóle na trasie trekkingu mnóstwo jest osiołkow a przede wszystkim krów, które wydają się dzikie. Czasem też byków, ale raczej niegroźnych.
Teraz leżę już w namiocie, po jednym piwie, które udało się tu kupić. Jest ciemno, zimno, Olgasek już śpi. Może w nocy zmuszę się jeszcze do wyjścia na zdjęcia. Jutro natomiast skoro świt, pakujemy się i wracamy do Huaraz. Gdzie zastanowimy się jak jeszcze wykorzystamy pozostałe dni do końca naszego wyjazdu, który zbliża się dużymi krokami. A za tydzień w pon, o tej porze będziemy już chyba w domciu. Dobranoc 🙂