Powrót z Agua Calientes przebiegł bardzo sprawnie. Przeszkadzał trochę deszcz, ale tym razem wracaliśmy szliśmy tą trasą zupełnie sami. Bardziej nam było żal ludzi zwiedzajacych tego dnia Macchu Pichu, bo pogoda była naprawdę kiepskawa.
Nasza samotna droga oznaczała jednak, że na miejscu ciężko będzie złapać busa/collectivo. Bo brakuje ludzi. I tak też się stało. Co z tego, że byliśmy w Hydroelectrico po 9 rano, jak nie było kogo, żeby się z nami zabrał w collectivo. Po godzinie czekania już mieliśmy się skusić, żeby zapłacić kierowcy wiecej, ale na nasze szczęście pojawił się ktoś chcący jechać do Santa Maria.. W ostatnim momencie.. bo mnie pogryzły jakieś takie mikro muchy, przez które do dziś mam lekko spuchniętą rękę.
Trasa do Cuzco miała odbyć się z jedną przesiadką w Santa Maria ale był to ściema i przesiadaliśmy się dwukrotnie, za każdym razem z około godzinną przerwą. Droga powrotna wszystko nam wynagrodziła. Była piękna pogoda i widoki były oszałamiające. Tym razem jednak ta droga, którą Olga uznała za najniebezpiczniejsza w życiu, nie wydawała się już tak straszna. Przejezdzaliśmy wzdłuż przepięknej świętej doliny Inków, zatrzymując się w najwyższym punkcie na 4400 m jednocześnie podziwiając osnieżone szczyty przeogromnych gór. Klimat zapewniał nam kierowca, który miał playliste żywcem ściągniętą z naszego wesela :D. Widoki aż do Cuzco powodowały, że nie odklejaliśmy naszych nosów od szyb mini vana.
Z Cuzco ruszyliśmy do Puno, które to jest inspiracją tytułu tego posta. W życiu chyba się tak nie wymarzliśmy jak w tym czasie. Puno znane jest z tego, że leży nad jeziorem Titicaca. Czyli najwiekszego jeziora Ameryki Płd. I jest najwyżej położonym na świecie żeglownym jeziorem. Ponad 3800 m.n.p.m dało nam w kość. Po nocy spędzonej w autobusie doszliśmy do hostelu, który okazał się punktem kulminacyjnym naszego zmarźnięcia. Gorąca woda z prysznica była tak gorąca, że wytrzymyłem ledwie pare minut, po czym uciekłem trzęsąc się z zimna. Nie pomogły tłumaczenia właścicielowi, że mamy trochę inna definicję ciepłej wody.
Puno to miasto niedokończonych budynków. Kojarzycie pewnie małe włoskie miasteczka, których pejzaz pokryty jest brązowymi dachówkami ?? Tu jest podobnie, tylę że w słońcu mienią się pomarańczowym kolorem wzgórza usłane niedokończonymi blokami z cegły, nie pokryte tynkiem. Ale nie dla samego miasta przyjechaliśmy 😉
Główną atrakcją są wyspy położone na jeziorze – Uros i Tranquile. Tą drugą musieliśmy odpuścić, ponieważ łodzie ruszały bardzo wcześnie rano. Pozostalo Uros. Jedna z najsłynniejszych na świecie wysp. Zbudowany z gleby i słomy przez Indian, ten pływający fenomen przyciąga setki z turystów z całego świata. Wygląda to jak olbrzymia tratwa, na której zbudowane są całe miasta. I jeśli potraktujemy to jak skansen to można to zdzierżyć. Jednak tam wciska się kit, że ludzie tu żyją na co dzień.
Poszliśmy do portu, żeby kupić tylko bilety na samą łódź, bez żadnej wycieczki. W takową jednak (bez naszej wiedzy) zostaliśmy wpakowani. Samo doświadczenie stąpania po wyspie zbudowanej przez człowieka z trzciny wodnej, słomy robi bardzo duże wrażenie i było warto. Jednak wszystko wokoło to kicz i komercha że wychodzi nosem. Wmawianie że ludzie tu żyją jak dawniej obalone jest pierwszymi wynikami z google. Zresztą nie trzeba internetów żeby się domyślić, że to szopka dla turystów. Potęgowana sprzedawaniem koralików i zaśpiewaniem „tradycyjnej” pieśni po angielsku. Przypomnieliśmy sobie wtedy czemu tak bardzo nie lubimy wycieczek.
Spoglądając na to jednak jak na skansen, który jest zamieszkały przez niewielką ilość ludzi bedących za pan brat z elektrycznoscią a i pewnie z internetem, można zauważyć przepiekną kulturę, wspaniałe domy i malowniczosć krajobrazów wokoło.
Kiedy jednak człowiek już zacznie chłonąć to w ten sposób, zostaje brutalnie sprowadzony na ziemię. Podróż na drugą wyspę, wymuszenie kasy za przywiezienie na nią (po fakcie oczywiście) i to, że ta wyspa to pływająca restauracja i oprocz knajp dla turystów nic tam nie ma odbiera chęć do wszystkiego. Warto zobaczyć tą umierającą kulturę ale smutno sie robi widząc co robi z nią turystyka.
Uciekając przed zimnem, szukaliśmy sposobu, żeby się ogrzać. Wpadliśmy do knajpki i zaszaleliśmy bo zjedliśmy rybkę ala diabla, ostrą i pyszną.
A trzeba Wam wiedzieć że wykombinowaliśmy tanie jedzonko za około 8zł. Pollo la brasa. Kurczak z rożna, zawsze pyszny, zawsze tani. Ale trochę głupio, że jesteśmy w Peru a tu wcinamy se takiego prostego grillowanego kurczaka z ryżem i frytkami(tu do prawie każdego dania dają ryż i frytki naraz). Takżem czasem puszczamy wodze fantazji i odkrecamy kurek z pieniędzmi i jemy sobie o taką rybke za 20zł. A i tak nawiasem mówiąc przypomniałem sobie jak smakuje prawdziwy pomidor. Bomba.
Wracając do Puno(bo trochę taki nieskoordynowany ten post :p), stwierdziliśmy, że nie zostajemy w naszym ukochanym hostelu i kupiliśmy nocny bilet do Arequipy.
Myśl o nie spędzeniu kolejnej nocy w lodówce nastroiła nas bardzo pozytywnie. Dodatkowo Peru wygrało z Brazylią i nic nie mogło zmącić naszego pozytywnego myślenia. Ha ! Jak bardzo się myliliśmy. Naszym nowym ulubionym przewoźnikiem zostaje Tour Peru ! Jaki do jasnej ciasnej można wysyłać nocny bus, z nieszczelnymi szybami, bez ogrzewania, przez góry ??? Byłem ubrany w moj zimowy polar, pełny rynsztunek bojowy, a w nocy myslałem że zamarznę. Trzęśliśmy się jak galarety i przytulaliśmy do siebie a i tak to była jedna z najbardziej koszmarnych nocy jakie przeżyłem.
Dla kontrastu rano przesiedliśmy sie do autobusu, który miał nas zawieźć w rejon kanionu colca, i o mało byśmy się nie ugotowali z gorąca. Wieczorem jednak wróciło wszystko do normy i znowu troche marzniemy. Ale nie tak jak wczoraj. I ciepła woda jest 🙂