Droga do Macchu Pichu nie jest usłana różami. Chyba że portfel w kieszeni rozsadzają banknoty w dużych nominałach. W najprostszej opcji można pojechać do Agua Calientes (miejscowości z której rusza się odkrywac ruiny zaginione w dzungli, wraz z 2500 innych odkrywcow) pociagiem z Cuzco. Jakies 280 $. Można też kombinować i dojechac do innych miejscowosci a potem pociag. Troche taniej. Istnieje jednak inny hack, dla „ubogich”. Specjalnie w cudzysłowie, bo jest on tak znany że nawet został odpowiednio skomercjalizowany. Trzeba złapać collectivo/busa do Santa Maria, potem przesiadka i znalezienie transportu do Santa Teresa a potem dojazd jakims taxi do Hydroelectrico. I wtedy ruszamy piechotą wzdluż torów. 2h i jestesmy. Koszt – mniej niż 40 zł. Oczywiście i my wybraliśmy tą opcję. Jednak z Ollatayambo wcale takie łatwe to nie było. Już od 7 chodziliśmy po placu i wypytywaliśmu. Byliśmy nawet na jakimś dworcu(taki nasz hack), ale tam patrzyli na nas jak na kosmitów. Nic nie jechało. Patrzyliśmu tylko jak „backpakerzy” ładują się do taxi, albo nowoczesnych busów. My chcieliśmy jechać z localsami a tu dupa. Nie da sie. Niby dopiero od 9:30 miało coś jeździć ale raczej mało to miało wspólnego z prawdą. W naszej niedoli towarzyszli nam Australijczycy, którzy również szukali autobusów widmo. Czas uciekał.. zdecydowaliśmy że jedziemy tym ( a fe) turystycznym busem z innymi gringo. Jak sie okazało, jechał on bezpośrednio do Hydroelectrico i jeszcze taniej nas wyszło niż z przesiadkami. My takie ofiary losu chcieliśmy, żeby było brudno, ciasno z samymi peruwianczykami.. A przeciez Peru to kraj mega turystyczny, gdzie w najwiekszych dziurach jedt wifi, cieply prysznic i nawet w tanich hostelach dają reczniki do pokoji (sic!).
Wracając do podróży. Olga stwierdziła, że to najniebezpiczniejsza rzecz jaką zrobiła (nie wiedziła co czeka ją jutro ;)). Gruzińska doga wojenna to przy tym pikuś. Ogromne przepaście, przejazdy przez rzeki plynące przez drogę i droga jak ser szwajcarski. Naprawdę, serce czasem stawało w gardle. Na szczęście kierowca był dobry i dojechaliśmy bez szwanku. Potem było już tylko przygoda. I tak właśnie pewnie wiele osób traktuje podróż przy kolejowych torach do miasteczka pod Macchu Pichu. Oczywiście poczucie wolności i oszukania systemu ulatnia się już na początku gdzie … postawiona jest budka kontrolna i sprawdzane są paszporty. Dodatkowo wzdłuż torów można co jakiś czas znaleźć restauracje. Także komercha pełną gębą. Nie zmienia to jednak faktu, że droga jest super i buduje klimat przed celem wedrowki. Toru prowadza bowiem przez przepiekne tereny, otoczone zewsząd dżunglą
Hop siup i 2h minely a my wykonczeni padlismy zaraz po znalezieniu hostelu, jednak te ok. 17 kilo na plecach robi swoje. Agua Calientes robi wrażenie, bo ogromne górskie szczyty są tu na wyciągniecie ręki, a samo miasteczko wygląda jakby na siłe wciśniete pomiedzy górami. Jako już szczyt turystycznego ruchu, ceny są tu bardzo nieproporcjonalne, ale pominę milczeniem.
Nastepnego dnia obudziliśmy się już o 4:30 rano, żeby piechotą dojśc do bram historycznych ruin. Oczywiście można zrobić to inaczej, czyli tak jak prawie wszyscy robią, i pojechać autobusem za jedyne 95 zł (20 min w busie). My z czołówkami jednak rozpoczelismy mozolne wchodzenie ktore naprawde dało nam popalić. Bardzo stromo, niby godzina drogi a byliśmy wykończeni. Przy bramach spotkała nas jednak przykra niespodzianka… okazało się, że nasze bilety kupione miesiąc wcześniej są nieważne. I rzeczywiście, na bilecie (całym w jezyku hiszpańskim) był gdzieś napis – ticket not valid. Only for test purposes. Normalnie padłem. Przez stronę internetową zamawiałem, płaciłem a na końcu miałem do pobrania bolet w pdfie. Jakim cudem ktoś wymyślił, że w razie nieudanej transakcji dać do wydrukowania nieprawidłowy bilet. W całym tym nieszczęściu okazało się, że możemy kupić bilet i jakimś cudem byłu jeszcze dostępne na dzisiaj. Przewodnik Vladimir (ciekawe imiona jak na Peru, nie? Ostatnio był Iwan, teraz Vlad) załatwił (odpłatnie oczywiście) żeby kupiono nam bilety w Agua Calientes i bus dowiózł nam je do bram. Po tych przygodach po chwili zobaczyliśmy legendarne miasto Macchu Pichu. Jednym słowem, urywa jaja 🙂
Jednak nie cieszyliśmy sie widokami długo, ponieważ w planach mieliśmy wejście na Montana, okoliczną góre. Zdecydowanie mniej ludzi niż na Huyanapichu (czy jakos tak), ktorą widać na zdjęciu powyżej. I wiem dlaczego. Wejście tam jest prawdziwą mordęgą. Wchodzi się po wykutych w skale schodach na szczyt 3061 m.n.p.m, które są momentami niesamowicie strome. I bez przerwy pod gore. 2h w jedną stronę, ale prawie wyzionęliśmu ducha. W drugiej części trasa się zwężała i prowadziła nad wielkimi urwiskami. Tu wielką odwagą popisała się Olga, ktora prawie się popłakała, ale pokonała swój bardzo duży lek wysokości i dała radę wejść na szczyt. Tam natomiast widoki były po prostu wspaniałe. Ogromne andyjskie szczyty dookoła i widok w oddali Macchu Pichu, które z tej odległości wydawało sie wrecz maleńkie.
Droga powrotna ściorała nasze ścięgna maksymalnie. Na dole byliśmy dętki, ale pozwiedzaliśmy jeszcze ruiny. W planach był powrót tego samego dnia pieszo do Hydroelectrico tą samą drogą co dzień wcześniej, ale było tak późno i byliśmy tak wykończeni, że zdecydowaliśmy się zostac w Agua Calientes na jeszcze jedną noc. Poza tym byliśmy niesamowice głodni, bo wyczytaliśmy(dzięki internety!!), że na teren ruin nie można wnosić jedzenia i nawet przeszukuja plecaki. Taki czołg mi tu jedzie, a przez pół dnia nic nie jedliśmy.
Żeby za miło nie było, bo chcieliśmy sie porelaksować i pochodzić po mieście, to przyszła ulewa i musieliśmy wrócic do hostelu. No ale dzięki temu wyprodukowałem tego posta.
Pomimo mordęgi i wycieńczenia stwierdzam, że Macchu Pichu jest fantastyczne i basta 🙂
(szczególnie, że pogoda bardzo nam dopisała i świeciło słoneczko)